27-my dzień podróży, czyli Ewakuacja !

O 8.00 pod ambasadą koło setka polaków i ciągle schodzą się nowi. Praktycznie każda grupa, którą spotkaliśmy w różnych zakątkach Gruzji podczas naszego pobytu, pojawiła się tego ranka pod schodami na ulicy Zubalaszwilich. Pojawili się też reporterzy i dziennikarze robiący nam zdjęcia i zachęcający do udzielania wywiadów. Czekanie na autokary trochę się przeciąga. Miały być o ósmej, potem o 9-tej, w końcu koło 10-tej przyjeżdża pod aleję Rustaveli 7 żółtych autobusów miejskich ‘Bogdan’. Dla wszystkich znajduje się miejsce, nawet dla paru osób z Estonii i innych krajów UE. Dostajemy także od ambasady prowiant na drogę – niestety znowu chaczapuri, na które już nie możemy patrzeć...

26-ty dzień podróży, czyli Co was tutaj sprowadza?

Nazajutrz dość nieciekawa sytuacja. Żona pana domu, cała zapłakana, cedzi przez łzy: „Ruskie świnie Gori zbombili!”. A więc…wojna!
Konflikt zaostrzył się jeszcze bardziej. W nocy zostało zbombardowane miasto Gori – oprócz bazy wojskowej bomby spadły również na budynki mieszkalne i są ofiary wśród cywilów. Pani ze łzami w oczach powiedziała, że ma brata w Gori, który w rozmowie telefonicznej przerażony kazał jej uciekać do lasu i tam szukać schronienia przed ruskimi pociskami i bombami.

SMS-y z Polski informują nas o kolejnych bombardowaniach, o zamkniętej przestrzeni powietrznej nad Gruzją, a także o odwołanych lotach – potwierdzać to zdają się właściciele kwatery: „Samalota nie budiet!”. Pocieszają nas jednak, że tu, w Mcchecie, jesteśmy bezpieczni – nie ma tu przemysłu, baz, ani żadnych innych strategicznych celów do zbombardowania.
W wynikłej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak jak najszybsze dostanie się do Tbilisi do Ambasady i próba dowiedzenia się czegoś konkretnego o lotach pasażerskich. Postanowiliśmy że udamy się tam od razu, pomijając zwiedzanie przewidzianego na dziś monastyru Dżwarii. Rozdzielanie się w tej bądź co bądź poważnej sytuacji było bardzo złym pomysłem – to w końcu wojna, kto wie co może się stać. Mogą być utrudnienia komunikacyjne, logistycznie, odcięte linie i byśmy się już nie znaleźli.
Opuszczając kwaterę i kierując się ku centrum miasteczka, mogliśmy zaobserwować gromadki miejscowych mieszkańców, słuchających z powagą wiadomości z przenośnych radyjek (prądu nie było od rana w całej okolicy). Wyglądało na to, że faktycznie stało się dziś rano coś poważnego.

25-ty dzień podróży, czyli Zaczyna być gorąco

W nocy padało. Nawet dość mocno. Wszystko mokre. Musimy dość szybko się zbierać, bo według informacji mieszkańców marszrutka w kierunku Tbilisi przyjeżdża o godzinie 10 rano. Jednak jak zwykle nie wyrabiamy się w czasie i na przystanek przychodzimy o 10.30. Ciągle kropi. Przejeżdża kilka wypełnionych po brzegi busów. Nie ma szans abyśmy się z nimi zabrali, osiem osób i do tego jeszcze z plecakami... Policjanci obok cały czas pilnują mostu. Widać, że trochę marudzą na swoją mało zajmującą robotę i z nudów wyjmują i wkładają magazynki do swoich AK-47. Poradzili nam, aby przejechać się do pobliskiego miasteczka i tam próbować niejako prywatnie coś wynająć, zaproponowali nawet podwózkę. Skorzystaliśmy z zaproszenia i już po pół godzinie podjechał pod przystanek puściutki ford tranzit. Było nieco problemów ze znalezieniem kierowcy. Ten którego udało nam się znaleźć za transport do Mcchety (leżącej na drodze do Tbilisi) życzył sobie aż 10 lari od osoby, co jest bardzo dużą sumą. Nie mamy niestety zbyt dużego wyboru. Żegnając się z policjantami, wyjaśniają oni nam że w Tbilisi sytuacja jest opanowana i jest tam bezpiecznie. Niebezpiecznie ma być tylko w regionie Południowej Osetii (jak wtedy sądziliśmy, Osetia leżała gdzieś daleko na północnym-zachodzie, jakieś dobre 100-150 km od nas…jednak jak później zobaczyliśmy na mapie, do granicy było zaledwie 5 km).
Międzyczasie dostawaliśmy kolejne SMS-y z Polski:

24-ty dzień podróży, czyli Chill-out

Cały dzisiejszy dzień mamy zamiar przeznaczyć na odpoczynek, relaks, kąpiele w jeziorze, jednym słowem - chill-out. Pierwsza od paru dni kąpiel była bardzo pożądana i orzeźwiająca. Zrobiliśmy też małą przepierkę (choć dość skutecznie utrudniał nam to młodzieniec pompujący wodę z jeziora poprzez dziurawy i sikający na boki wąż strażacki).
Przenieśliśmy się na drugą stronę jeziora na polankę (gdzie mieliśmy zamiar wczoraj w nocy dotrzeć), gdyż w naszym obozowisku nie było wcale cienia, a słońce paliło. Chcieliśmy tam poodpoczywać, poleżeć nad jeziorem, pokąpać się. Polanka z bliska jednak wyglądała jak z najgorszego koszmaru.

23-ci dzień podróży, czyli Śpimy pod mostem

Na szczęście rano było dużo czasu na odpoczynek. Planowany odjazd marszrutki z centrum Kazbegi dopiero o 15. Do tego czasu składamy obozowisko, jemy śniadanie, myjemy się w źródełku. Zostajemy niestety zbesztani przez robotnika pracującego przy remoncie kościoła. Według niego, myjąc w źródełku nogi, dokonaliśmy niecnego i ohydnego aktu profanacji tego świętego miejsca. Niestety było to jedyne źródło wody w okolicy.
O godzinie 13 byliśmy już spakowani i gotowi do zejścia. Schodzimy całą 10-tką. Chmury cały czas zasłaniają najwyższe szczyty Kaukazu, ale na szczęście po drugiej stronie doliny dobrze widoczny jest 4-tysięcznik Mt.Kuro. Schodzenie spod Tsmindy Sameby do Kazbegi idzie jak z płatka, praktycznie bez zatrzymania i postojów. Po drodze zdumiewające spotkanie. Oto dwoje anglików, których spotkaliśmy w marszrutce w Batumi i którzy „zgubili się” w Kutaisi. Jak widać, dzięki swojemu przewodnikowi z rozmówkami gruzińskimi, udało im się jakoś przeżyć. Ciekawe, czy będzie nam dane spotkać się z nimi jeszcze w Tbilisi.